The Division Bell
PINK FLOYD
Nośnik: CD
Rekomendowane produkty
Lista utworów
Nr albumu | Nr utworu | Tytuł | Wykonawca | Czas trwania |
---|---|---|---|---|
1 | 1 | Cluster One | Pink Floyd | 5:56 |
1 | 2 | What Do You Want From Me | Pink Floyd | 4:21 |
1 | 3 | Poles Apart | Pink Floyd | 7:03 |
1 | 4 | Marooned | Pink Floyd | 5:29 |
1 | 5 | A Great Day For Freedom | Pink Floyd | 4:17 |
1 | 6 | Wearing The Inside Out | Pink Floyd | 6:49 |
1 | 7 | Take It Back | Pink Floyd | 6:12 |
1 | 8 | Coming Back To Life | Pink Floyd | 6:19 |
1 | 9 | Keep Talking | Pink Floyd | 6:10 |
1 | 10 | Lost For Words | Pink Floyd | 5:13 |
1 | 11 | High Hopes | Pink Floyd | 8:34 |
Opis i specyfikacja
Ogólne
-
Producent
-
title
-
The Division Bell
-
artist
-
PINK FLOYD
-
label
-
Parlophone
-
ilosc_plyt
-
1
Opinie
SUPER !
Super !
Pink Floyd - The Divsion Bell
Płyta, która zyskała już sobie status kultowej, doczekała się nowego wydania. W albumie pojawiają się mniej lub bardziej dosłowne odniesienia do przeszłości zespołu, od postaci Syda Barretta począwszy, kryjące się za konstrukcjami utworów, specyficznymi instrumentalnymi zabiegami, w użyciu takich a nie innych sampli, czy wreszcie w tekstach. Zespół, który przy tym z współcześnie brzmiącym materiałem,nigdy nie krył tego, że tak bogate nawiązywanie do przeszłości grupy było zabiegiem celowym. Odkrywanie tych reminiscencji Pink Floyd z wcześniejszych lat może stanowić jedną z największych przyjemności obcowania z „The Division Bell”. Przy komponowaniu utworów na płytę pracował cały zespół, choć najwięcej napisał sam Gilmour oraz wspólnie para Gilmour i Richard Wright. Klawiszowiec Richard Wright indywidualnie stworzył numer „Wearning the Inside Out”, a nawet na nim zaśpiewał główną partię wokalną. Wiodącym tematem albumu są problemy komunikacji międzyludzkiej, umiejętności porozumiewania się, konstruktywne rozmowy z drugim człowiekiem, co pozwala rozwiązywać wiele życiowych problemów. Tytuł wymyślił pisarz Douglas Adams (autor miedzy innymi kultowej powieści „Autostopem przez galaktykę”). Okładka to koncepcja brytyjskiego artysty grafika Storma Thorgersona. Przedstawia dwie duże głowy-rzeźby wykonane przez Keitha Breedena. Ustawiane były naprzeciwko siebie tak, aby wydawało się, że rozmawiają ze sobą, a następnie fotografowane w różnych aranżacjach. Te widoczne na głównej i wewnętrznej okładkach usytuowane są na polu niedaleko angielskiego miasta Ely - pomiędzy "ustami" rzeźb, w tle na horyzoncie, widać gotycką katedrę w Ely.
Fantastyczna i nie w pełni doceniona płyta.
Ta płyta to powrót Pink Floyd do czasów, gdzie liczyła się muzyka i melodia. Nawet album A Momentary Lapse of reason nie miał w sobie takiej dawki klimatu, ciepła i pięknych pasaży gitarowo-klawiszowych. To zdecydowanie dzieło bardziej zespołowe niż poprzedni album. I powrót Ricka Wrighta do roli klawiszowca i kompozytora. Brakowało mi tego go na wielu, wielu płytach... Cluster One to kapitalny początek w klimacie Wish you were here, a potem to już bajka: What Do You Want From Me, Poles Apart, Marooned to piękne otwarcie płyty, w środku zachwyca Wearing The Inside Out, a na koniec dostajemy genialny utwór High Hopes. Czegoś więcej? Szkoda, że to ostatni, regularny studyjny album. Ale też piękne zakończenie...
Nie ma co pisać. Po prostu PINK FLOYD!!!!
Koszt dostawy:
Zmień kod pocztowy
Rafał
Rytm życia
„The Division Bell” to album, który należy do elitarnego grona najbardziej kontrowersyjnych i budzących skrajne emocje w historii muzyki rockowej. Album, który dzieli i łączy fanów muzyki i po dziś dzień elektryzuje słuchaczy. Podobnie jak poprzednik „A Momentary Lapse of Reason”, zebrał niesłusznie zupełnie cięgi od dawnych fanów obrażonych na ówczesny Pink Floyd za brak w składzie Rogera Watersa. Nie należy jednak negować świetnej muzyki tylko dlatego, że pogniewało się Davida Gilmoura. Pink Floyd wciąż jest klasą dla siebie i nawet absencja wieloletniego basisty tego faktu nie zmienia. O żadnym bowiem utworze nie można powiedzieć, że jest przeciętny lub słaby. Płyta powstała w zdrowej i komfortowej atmosferze wyjątkowej harmonii, odzyskanej po latach wyniszczających konfliktów, dlatego proces komponowania tym razem przebiegał trochę inaczej. David Gilmour tak wspomina prace nad „The Division Bell”: „Przez mniej więcej dwa tygodnie po prostu improwizowaliśmy. Takie pogrywanie i zaczynanie pracy od samego początku było ekscytujące. W końcu ruszyliśmy mocno do przodu i cały proces przebiegł bez zakłóceń. Album jest efektem współpracy nas wszystkich i dlatego jest taki spójny”. Zespół powraca tu do przeszłości, do pierwszej połowy lat siedemdziesiątych i takich płyt jak „Atom Heart Mother”, „Meddle”, „Obscured By Clouds” czy „The Dark Side Of The Moon”. Na krążek trafiło 11 kawałków trwających w sumie 66 minut, które wprost emanują potęgą brzmienia i sporą dawką Floydowskiej melodii. Zespół zrezygnował z elektronicznych brzmień na rzecz bardziej rockowych, rozbudowanych aranżacji. „The Division Bell” wydaje się być bardziej głęboki i przejrzysty brzmieniowo, niż jego poprzedniczka sprzed siedmiu lat. Płynące z głośników patetyczne dźwięki, przepełnione zarówno melancholią jak i spokojem, pozwalają odpłynąć, pławić się w szczęściu, delektować niezmąconą radością i optymizmem. To muzyka w znakomitej większości łagodna, nastrojowa i subtelna, będąca wyrafinowaną grą całej palety barw i wyjątkowej atmosfery. Płytę wypełniają melancholijne, subtelnie wykoncypowane ballady na czele z wieńczącą dzieło monumentalną „High Hopes”. Jest to ten utwór Pink Floyd, przy którym czuję się, jakbym obcował z kompozycją noszącą znamiona dzieła wręcz boskiego, prezentującego niewyobrażalny wachlarz emocji. Nie zamierzam się tu przechwalać posiadanymi poufnymi informacjami czy nie wiadomo jak głębokimi przemyśleniami, które towarzyszą mi podczas percepcji tego utworu. To przepiękna, osobista, liryczna, wzruszająca ballada, z równie przepiękną, liryczną i wzruszającą solówką Gilmoura. „High hopes” stanowi lekarstwo uśmierzające ból egzystencji. Z jednej strony już po kilku pierwszych sekundach można stać się za jego sprawą bardziej posępnym, chcieć zapaść się pod ziemię, pogrążyć smutku. Z drugiej jednak po chwili złe myśli gdzieś odpływają, uchodzi złość i rozczarowanie, negatywne emocje przestają brać górę, następuje katharsis, odrodzenie, pojawia się nowa nadzieja. Wprawdzie oblicze jeszcze nie promienieje, ale pojawia się przyjemne uczucie ulgi. Jako że jest to utwór wielopłaszczyznowy, stwierdzenie, że summa summarum przynosi on słuchaczowi li tylko wytchnienie, byłoby znacznym uproszczeniem. Nie da się bowiem uciec od tego, że owa – unosząca się nad nim – aura tajemnicy potrafi poważnie zmącić spokój. Kompozycja jeszcze przez długi czas po tym, jak przestaje płynąć z głośników, tkwi w głowie i w ogóle nie ma zamiaru jej opuścić. Najbardziej emocjonująca jest cudowna partia solowa Gilmoura, którą słyszymy począwszy od szóstej minuty. Tak mocne oddziaływanie tego składnika „High hopes” jest tutaj, jak mniemam, konsekwencją aury wytworzonej w poprzednich minutach. Ważną rolę pełni również wygrywany przez Richarda Wrighta na klawiszach motyw, który po raz pierwszy wyraźnie słyszymy w pierwszej minucie tuż po otwierającym utwór uroczystym biciu tytułowych dzwonów, a także w połowie utworu, kilkadziesiąt sekund przed kulminacyjnym momentem. Zresztą, te dzwony wzywające do dorośnięcia i porzucenia młodzieńczych idei mają głębokie znaczenie symboliczne i są kluczowe dla całego albumu. Do „High Hopes” powstał ponadto doskonale oddający jego harmonię i metaforyczny wydźwięk teledysk w reżyserii Storma Thorgersona – wieloletniego współpracownika i przyjaciela grupy oraz autora jej okładek, który również jest dziełem doskonałym i świetnym przykładem, jak tworzyć poruszające klipy bez użycia komputerów i cyfrowych efektów specjalnych. Składa się on z wielu pięknych, bardzo klimatycznych scen, które wydają się być ożywionymi obrazami z nurtu symbolizmu. Uwielbiam go za koncentrację, wyciśnięcie esencji i skumulowanie jakże głębokiego przekazu do zaledwie kilku minut. O tym obrazie nie ma jednak sensu pisać zbyt wiele. Po prostu trzeba to zobaczyć i przeżyć. Ten, kto poczuje siłę „High Hopes”, na pewno sam zechce go zobaczyć, wchodząc dzięki niemu jeszcze głębiej do serca tej kompozycji. Dla mnie jest ona zdecydowanie jednym z najcudowniejszych nagrań, jakie znam. Jestem przekonany, że już do końca życia będzie zajmować wiodącą pozycję w pokaźnym zestawie piosenek, które darzę szczególną estymą. „High Hopes” to idealna wizytówka tej wyjątkowej grupy i solidny, niepodważalny argument przemawiający za ową wielkością. Autorami tekstu „High Hope” są David Gilmour i jego żona Polly Samson. To właśnie ona zaproponowała muzykowi temat na tę piosenkę. To kompozycja znacznie bardziej osobista niż te, które zwykł do tej pory pisać. Słuchając tego utworu będącego manifestem traktującym o przemijaniu, cofam się do lat dzieciństwa, kiedy czas płynął powoli, rodzice jeszcze żyli, przyjaciele byli blisko, uśmiech często pojawiał się na twarzy, a cały świat był lepszy i bardziej barwny. Lecz wszystko przeminęło i to zabarwienie smutkiem, żalem także można tu wyraźnie usłyszeć. Piosenka zmusza do intymnych refleksji, ile marzeń z dzieciństwa udało mi się do tej pory zrealizować. I gdy spoglądam za siebie, widzę tylko żar spalonych mostów oraz masę błędnych decyzji. Czuję żal, ale młodość i zapał już nie wrócą. Kroczę dalej przez życie, jednak wciąż lunatykuję jak ślepiec w stronę szczęśliwej przeszłości, wspominając najlepszy okres życia. Album „The Division Bell” ma swój mroczny nastrój zadumy i w świecie rocka lat 90. pozostaje dziełem wyróżniającym się i jedynym w swoim rodzaju. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest to płyta niezwykle ważna dla historii muzyki rockowej i z każdym rokiem nabierająca coraz więcej wartości, starzejąca się jak najlepsze wino. Genialna płyta! Od początku do końca. Bez dwóch zdań.